KONCERT GWIAZD GITAROWEGO REKORDU GUINNESSA
Dodane przez muzol dnia 04.05.2014
Koncerty na Wyspie Słodowej rozpoczęły się o 16.30. Niestety ominęły mnie występy Arki Noego i Luxtorpedy. Będąc już na miejscu miałem poważne obawy czy już do końca dnia będziemy skazani na oglądanie i słuchanie artystów w strugach deszczu?
Treść rozszerzona
Koncerty na Wyspie Słodowej rozpoczęły się o 16.30. Niestety ominęły mnie występy Arki Noego i Luxtorpedy. Będąc już na miejscu miałem poważne obawy czy już do końca dnia będziemy skazani na oglądanie i słuchanie artystów w strugach deszczu?
Na szczęście tuź przed występem Leszka Cichońskiego i jego przyjaciół wreszcie przestało padać! Na scenie, obok Leszka, pojawili się, między innymi, Wojciech Hoffmann, Michael Angelo Batio, Tomasz Grabowy. Nie można też zapomnieć o Chrisie Jaggerze – jego wspaniały i mocny głos doskonale współgrał z muzyką. Co usłyszeliśmy? Przede wszystkim dużo stylowego blues rocka – było teź nawet miejsce na funk! Występ był krótki, ale bardzo treściwy muzycznie.
Po przerwie na scenę tryumfalnie wkroczyli weterani hard rocka – Uriah Heep. Muzycy wykonali kompozycje z nowej płyty ''Outsider'', która będzie miała swoją premierę w przyszłym miesiącu. Zespół sięgnął też po utwory z ostatniego, jak dotąd, albumu ''Into the wild.'' Nie mogło zabraknąć klasycznych nagrań z lat 70-tych: ''Sunrise'', rytmicznego ''Stealin' '', rozpędzonego ''Look at yourself.'' Na mnie duże wrażenie zrobiły ostre gitarowe riffy i obłędne solo zagrane na organach Hammonda w genialnym ''Gypsy''. Akustyczna ballada ''Lady in black'' była dobrą okazją, aby pośpiewać z zespołem.
Uriah Heep są w doskonałej formie, a Bernie Shaw wspaniale nawiązywał kontakt z licznie zgromadzoną publicznością. Z kolei gitarzysta Mick Box, poza graniem, wykonywał ''magiczne'' gesty. Podobało mi się potężne i selektywne brzmienie oraz gra świateł. Pozostaje więc czekać na nową płytę i kolejne koncerty Uriah Heep we Wrocławiu!
Eric Burdon, wraz z towarzyszącym mu zespołem, zabrał wszystkich w muzyczną podróż do źródeł bluesa, soulu i rock'n' rolla. Pomimo upływu lat głos Erica nic się nie zmienił i nadal ma wielką moc. Artysta, poza utworami z repertuaru The Animals, zaprezentował kilka solowych kompozycji z płyty '' 'Til your river runs dry''. Uslyszeliśmy piękną wersję ''Water'', ''River is rising'' zaśpiewane z prawdziwie soulową ekspresją oraz hipnotyzującą swym rytmem piosenkę ''Bo Diddley special'' – muzyczny hołd dla Bo Diddley'a.
Mnie najbardziej porwały jednak przeboje The Animals z ''When I was young'', ekspresywnym ''Inside looking out'' i pogodnym ''It's my life'' na czele. Nie podobała mi się za to reggae'owa wersja ''Don't let me be misunderstood''. Uważam, że ten bujający rytm w ogóle nie pasował do klimatu tego utworu. Wspaniale słuchało się przeboju wszechczasów - ''The house of rising sun''. Był też czas na zespołowe jammowanie oraz solówki w ''We 've gotta get out of this place'' i ''Bo Diddley special''. W tym ostatnim nagraniu pojawił się cytaty muzyczne z hendrixowskich ''Hey Joe'' oraz ''Third stone from the sun''. Koncert był udany, a ze sceny poplynęło wiele poztywywnych, muzycznych wibracji.
Przyznam się, że bardzo czekałem na występ herosa gitary – Steve'a Vaia. Niesamowity był już sam początek – Steve wręcz wyłonił się z kłębów dymu, które przykryły niemal całą scenę. ''Racing the world'' skutecznie poderwał wszystkich do rockowego szaleństwa. Zaraz potem wybuchowa wersja ''Building the church'' z oburęcznym tappingiem samego mistrza. Steve często nawiązywał kontakt z publicznością i czarował wszystkim swoim osobliwym poczuciem humoru w stylu Franka Zappy: ''Zagramy jakieś 6 godzin więc myślę, że nie będziecie mieli nic przeciwko temu.''
Świadectwem dystansu Steve'a do samego siebie było brawurowe wykonanie metalowego boogie ''The Animal''. ''A teraz Steve Vai zagra kompozycją, którą sam skomponował. Okey Stevie, zacheć swoich przyjaciół do grania z Tobą'' – popłynęło z głośników. Utwór jeszcze bardziej podgrzał i tak już gorącą atmosferę.
Koncert miał swoją dramaturgię – obok niezwykle czadowych momentów był też czas na spokojne i bardzo nastrojowe ballady. Szczególnie zapadły mi w pamięć genialne ''Tender surrender'', w którym czuć było duchową obecność Hendrixa, oraz ''Whispering a prayer'' z charakterystycznym, płaczliwym tematem przewodnim. Występ Steve'a Vaia miał charakter wielkiego show, pełnego wielu intrygujących efektów. Najlepszym przykładem był świecący, prawdziwie futurystyczny kostium, w którym artysta wykonał ''Ultra Zone.''
Vai wyciskał ze swych gitar całą gamę dziwacznych, wręcz kosmicznych dźwięków. Grał za pomocą chyba wszystkich możliwych technik – także zębami:-) Artysta oddał też hołd Jimowi Hendrixowi, wykonując ''Little wing.'' Steve zagrał ten utwór w bardzo emocjonalny i poruszający sposób. Duch patrona Gitarowego Rekordu był bardzo mocno obecny. Magicznym momentem wieczoru było dla mnie usłyszenie chyba jednego z najbardziej znanych nagrań Vaia – ballady ''For the love of God''. Piękno w czystej postaci.
Cały koncert trwał prawie dwie godziny i był wielkim wydarzeniem artystycznym Vai potwierdził swoją klasę jako jeden z najlepszych i najbardzie nowatorskich gitarzystów na świecie. Artysta doskonale czuł się w każdej stylistyce – zarówno metalowej jak i jazzowej, czy też funky'owej. Steve pokazał, że w muzyce nie ma żadnych granic. Ten występ na pewno na długo jeszcze pozostanie w mojej pamięci. Wrocław miastem gitary!
zdjęcia: Marcin Mlek
Fotorelacje z tych wyjątkowych koncertów i z Gitarowego Rekordu znajdziecie na stronach:
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.856106691081547.1073741905.390257434333144&type=1
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.660518137336093.1073741865.504719779582597&type=1