HEAVEN AND HELL "Spodek" Katowice 20.06.2007
Dodane przez pcmedio dnia 18.03.2009
Na samym początku o 19.30 na scenę wkroczył Mech. I tu mam mały dylemat. Bardzo lubiłem nagrania zespołu z początku lat 80 -tych ale ich katowicki występ wogóle mnie nie porwał.Nowe aranżacje klasyków takich jak,,Tasmania'', ,,Brudna muzyka'' czy też ,,Piłem z diabłem Bruderschaft'' zabrzmiały zupełnie nie przekonywująco. Co mogło się podobać to efektowna gra Dzikiego (nota bene zaśpiewał w jednym utworze) i sam lider
Maciek Januszko, który w czarnym wdzianku i ,,lennonkach'' wyglądał jak sam Ozzy. To jednak trochę za mało. Złe wrażenie zatarł szybko występ Orange Goblin(pojawili się po 20.OO). Goblini
grają surowego, mocnego stoner rocka z brudnym wokalem Bena Warda. Ich występ był bardzo energetyczny, pełen ognistych gitarowych solówek i wzorowej gry sekcji rytmicznej. Goblini zostali bardzo dobrze przyjęci i jak dla mnie mogliby z powodzeniem wystąpić zamiast Mechu. ,,Mam nadzieję, że za jakiś czas ponownie tutaj zagramy, ale tym razem nie w roli
supportu, ale głównej gwiazdy'' - zażartował Ben pod koniec koncertu. Kto wie? Myślę,że chłopaki mają dużą szansę...
Treść rozszerzona
Na samym początku o 19.30 na scenę wkroczył Mech. I tu mam mały dylemat. Bardzo lubiłem nagrania zespołu z początku lat 80 -tych ale ich katowicki występ wogóle mnie nie porwał.Nowe aranżacje klasyków takich jak,,Tasmania'', ,,Brudna muzyka'' czy też ,,Piłem z diabłem Bruderschaft'' zabrzmiały zupełnie nie przekonywująco. Co mogło się podobać to efektowna gra Dzikiego (nota bene zaśpiewał w jednym utworze) i sam lider
Maciek Januszko, który w czarnym wdzianku i ,,lennonkach'' wyglądał jak sam Ozzy. To jednak trochę za mało. Złe wrażenie zatarł szybko występ Orange Goblin(pojawili się po 20.OO). Goblini
grają surowego, mocnego stoner rocka z brudnym wokalem Bena Warda. Ich występ był bardzo energetyczny, pełen ognistych gitarowych solówek i wzorowej gry sekcji rytmicznej. Goblini zostali bardzo dobrze przyjęci i jak dla mnie mogliby z powodzeniem wystąpić zamiast Mechu. ,,Mam nadzieję, że za jakiś czas ponownie tutaj zagramy, ale tym razem nie w roli
supportu, ale głównej gwiazdy'' - zażartował Ben pod koniec koncertu. Kto wie? Myślę,że chłopaki mają dużą szansę...
No i czas na główną gwiazdę - Heaven and Hell.

Po krótkim intro w postaci ,,ES 150'' wybrzmiały riffy ,,Mob rules''. Świetny utwór na otwarcie. Potężna i dostojna gra Iommiego (biały Gibson niebawem zamieniony na brązowy), niezwykle czysty i mocny głos Dio i kapitalna sekcja rytmiczna Butler -Appice.

Potem chwila wytchnienia w postaci balladowego ,,Children of the sea''. Publika śpiewa z Dio kolejne wersy tekstu. To obok ,,Mob rules'' jeden z najlepszych momentów koncertu. ,,I'' swym potężnym brzmieniem wgniatał dosłownie w ziemię. Bardzo podbał mi się wystrój sceny (dwa ogrodzenia i za nimi ściany Marshalli, projekcje wyświetlane na wielkiej płachcie z tyłu sceny i trzy gotyckie okna, które służyły jako telebimy.

Dio zapowiada ultra-cięzki ,,Voodoo'' na końcu którego Vinnie Appice gra efektowną solówkę (z małą pomocą syntezatorowego podkładu w finale). Nie sposób też pominąć fenomenalnego wykonania ,,The sign of the southern cross'' z panoramą celtyckich krzyży w tle.

I znowu powrót do ,,Dehumaniezera''. ,,Computer god'' na żywo zabrzmiał jeszcze bardziej posępnie i majestatycznie niż w wersji studyjnej. Sabatowy walec miażdżył wszystko co napotkał na swojej drodze. Mocna rzecz.
Ale najlepsze miało dopiero nastąpić. Balladowy wstęp do ,,Falling at the edge of the world'' uśpił na chwilę rozgrzaną publiczność, ale potem sabatowa machina nabrała rozpędu. To idealny kawałek na koncerty.

Dio zachęcony gorącym przyjęciem publiczności zapowiada jedną z zupełnie nowych kompozycji - ,,Shadow of the wind''. Tak przygnębiającego i mrocznego BlackSabbath już dawno nie słyszałem. Do tego niepokojące obrazy nocy w tle. Ważące tony riffy Iommiego, przytłaczająca gra sekcji Butler-Appice no i sam Dio.

Coś szybszego? ,,Die young'' przykuł uwagę przede wszystkim rozbudowanym, klimatycznym wstępem z nastrojową grą Iommiego. Zasadniczą część zakończył mocno rozbudowany ,,Heaven and hell'', gdzie był czas na zespołowe improwizacje i na śpiew fanów. Niepokojący nastrój potęgowały pojawiające się na płachcie z tyłu sceny zakapturzone postacie, płomienie i efektowne wybuchy z przodu sceny. Bis był tylko jeden, ale za to jaki. ,,Neon knights'' przeszedł jak burza i jeszcze bardziej rozbudził już i tak rozgrzaną publiczność.

Z atmosferą koncertu kapitalnie wspólgrało oświetlenie sceny (od piekielnej czerwieni aż po niebiański błękit). Mogła się podobać także gra Iommiego choć ja go bardziej cenię jako twórcę riffów. Moze czasami głos Dio ginął gdzieś w potoku metalowych dżwięków,ale ogólnie ,,wielki-mały człowiek'' wypadł bardzo przekonywujuąco.

Duże wrażenie zrobiły na mnie także wyświetlane projekcje(np.: fale na tle okładki ,,Heaven and hell''). Trochę zanstanowiła mnie mała frekwencja na koncercie. Czy należy to tłumaczyć dość wysokimi cenami biletów? Można zapytać czemu tak mało zagrali z ,,Dehumanizera''? Ale jak śpiewał Jagger: ,,You can't always get what you want''. I tak dostaliśmy bardzo wiele.

Warto było wybrać się do katowickiego Spodka i obejrzeć trzecie z kolei wcielenie Black Sabbath w Polsce (wcześniej wystąpili z Tonym Martinem i z Ozzym).

Ciekawe co przyniesie przyszłość?