Koncert Australian Pink Floyd we Wrocławiu 27-01-2010
Dodane przez muzol dnia 05.02.2010
Na ten koncert czekałem od bardzo dawna – nie było mi dane niestety być na zeszłorocznej trasie promującej album The Wall. Występ rozpoczął się prawie punktualnie o 20.00 od krótkiej animowanej sekwencji przedstawiającej kangura słuchającego na adapterze klasycznych już albumów Pink Floyd.
Treść rozszerzona
Na ten koncert czekałem od bardzo dawna – nie było mi dane niestety być na zeszłorocznej trasie promującej album The Wall. Występ rozpoczął się prawie punktualnie o 20.00 od krótkiej animowanej sekwencji przedstawiającej kangura słuchającego na adapterze klasycznych już albumów Pink Floyd. Na początku usłyszeliśmy pierwszą połowę ''Dark side of the moon''.Każdej kompozycji towarzyszyły wyświetlane na ekranie impresje, które bardzo dobrze komponowały się z muzyką. Brzmienie bardzo bardzo dobre,czyste i klarowne. Licznie zgromadzona publiczność też dopisała spontanicznie reagując na cały show.
Magicznym momentem koncertu było wspaniałe wykonanie ''The great gig in the sky'' z brawurową partią wokalną Oli Bieńkowskiej. Wzruszające było oglądać na ekranie archiwalne zdjęcia twórcy tej kompozycji – Richarda Wrighta. Wokalna interpretacja Oli została nagrodzona dużymi brawami. Na pochwałę zasługuje także gra muzyków zespołu,którzy perfekcyjnie i z dużym pietyzmem wykonywali poszczególne kompozycje.
Australijscy Pink Floydzi poszli za ciosem i wykonali połowę ''Wish you were here''.Gdy tylko wybrzmiały pierwsze ciche dźwięki ''Shine on you crazy diamond'' zamknąłem oczy i poczułem się jakbym rzeczywiście był na koncercie ''prawdziwego'' Pink Floyd! Magnum opus utworu było niezwykle ekspresyjne solo saksofonu. To był bez wątpienia kolejny ważny moment koncertu.''Welcome to the machine'' swoim odhumanizowanym i niepokojącym klimatem zaczarowało całą publiczność. Różnobarwne ferie świateł,lasery i stylowe filmy wyświetlane na ekranie podkreślały i uzupełniały muzyczną treść. Potem przyszedł czas na drugą połówkę albumu ''The Animals''
Rozbudowane i wielowątkowe suity ''Pigs(Three different ones) i ''Sheeps'' zabrzmiały na żywo bardzo przekonująco. Moją uwagę zwrócił wokalista,którego barwa głosu do złudzenia przypominała Rogera Watersa.
Te kompozycje zamknęły pierwszą część koncertu. Po około 20 minutowej przerwie muzycy powrócili na scenę i kapitalnie wykonali klasyczny już utwór ''Astronomy Domine''.Byłem naprawdę mile zaskoczony bo zupełnie nie spodziewałem się tej kompozycji! Podobnie jak w przypadku ''Shine on you crazy diamond'' na ekranie ujrzeliśmy zdjęcia Syda Barretta. Bardo dobrze wypadły też: przebojowy ''Learning to fly'' i poruszający ''High hopes'' z płaczliwą solówką gitary zagraną techniką slide.
Potem na chwilę powróciliśmy na płytę ''Dark side of the moon'' by usłyszeć nastrojowe ''Us nad them''.Kolejnym bardzo pozytywnym zaskoczeniem było niesamowite wykonanie mojego ulubionego ''Careful with that axe,Eugene''.


Psychodeliczny i tajemniczy klimat kompozycji świetnie podkreślał panujący na senie mrok i nastrojowe czerwone światła. To był moim zdaniem kolejny magiczny moment koncertu. Bardziej pogodny nastrój wprowadził ''Take it back'' w którym można było podziwiać wspaniały pokaz świateł i laserów.
Refleksyjny nastrój wprowadziła podniosła kompozycja - ''The gunner's dream z niedocenionego ''The final cut''.Dźwiękom towarzyszyły sugestywne obrazy wojny. Po tym spokojnym wyciszeniu przyszedł czas na dynamiczny i przebojowy ''Another brick in the wall part 2'' poprzedzone krótkim ''The happiest days of our lifes''.Słynny refren utworu śpiewała niemalże cała publiczność zgromadzona w Hali Stulecia! Podobnie jak na koncertowej wersji '''The Wall'' Pink Floyd usłyszeliśmy aż trzy solówki:dwie gitarowe i jedną klawiszową. I kolejne wyciszenie w postaci ballady ''Wish you were here'' bardzo dobrze odebranej przez sympatyków grupy.
Mocnym akcentem występu było wspaniałe wykonanie dynamicznego ''One of these days'' z ogromną,nadmuchaną świnią,która niespodziewanie wyłoniła się z mroku! Wątek ''The Wall'' kontynuowała kompozycja ''Comfortable numb'' z długimi i niezwykle ekspresywnymi solówkami gitary.
Podczas utworu można było także podziwiać piękną kulę,która zawieszona nad sceną mieniła się wieloma kolorami. I tak zakończyła się oficjalna część tego wielkiego spektaklu. Po długiej owacji usłyszeliśmy na bis ''Run like hell'', który został równie ciepło przyjęty co słynny ''Another brick in the wall part2''.Cały koncert trwał ponad dwie i pół godziny i pozostawił wiele niezapomnianych wrażeń! Dla mnie obok polskich występów Davida Gilmoura i Rogera Watersa był to jeden z najbardziej udanych i spektakularnych wydarzeń muzycznych w jakich miałem przyjemność uczestniczyć.